11/21/2013

Unknown, part 1

Tytuł: Unknown (nieznany)
Gatunek: dramat
Uwagi: poza wielką dawką smutku, bólu, opisy brutalnych scen, mogą pojawić się wulgaryzmy


Nie wierz w takie rzeczy jak miłość.
A jeśli bardzo chcesz w nią wierzyć... 
Spraw by ktoś cię pokochał... 
Ale sam nie kochaj tej osoby.

           Szedłem ulicą. Niedawno przestało padać. Na chodnikach ciągle zaległy kałuże. Każdy deszczowy dzień wywoływał u mnie falę rozpaczliwych wspomnieć, ten ból i smutek, o którym chciałbym zapomnieć. Ale to jest moje piętno. Właśnie to mnie trzyma przy życiu i codziennie przypomina mi jaki jest mój cel. Dlatego lubię te dni, mimo, że cierpię wtedy jeszcze bardziej.
Przygnębienie i smutek jakie czułem doskonale odzwierciedlała ponura pogoda i szarość wieczornej pory. Ludzie nie zwracali na mnie uwagi. Już przywykłem do tego, że nikt się mną nie przejmuje, nikt na mnie nie czeka. Nikt nie zapyta co słychać, czy wszystko w porządku. 
Wracałem do mieszkania, wbijając wzrok w swoje buty i tylko co jakiś czas zerkając w kałuże, które mijałem. Patrząc na swoje odbicie. Czułem się wtedy lepiej. Miałem wrażenie, że spotykam kogoś takiego jak ja. Kogoś, kto wygląda podobnie, przeżywa ten sam ból, wydaje się mnie rozumieć. Sprawiało mi to jakąś ulgę i wywoływało nieznaczny uśmiech na twarzy. Nie czułem się aż tak samotny. 

            Mam kilka imion, ale tak naprawdę nie wiem kim jestem. Nie wiem, czy którekolwiek z nich jest prawdziwe. Możliwe, że nigdy się tego nie dowiem, ale jedno jest pewne. Nie zostawię tak tego, co się stało. Pomszczę śmierć moich rodziców. Wiem, czyja to wina, kto doprowadził do tego wszystkiego. Wiem, kto zadał mi tak potworny ból. Wiem kim jest i znajdę go, a kiedy to zrobię, nie będę miał litości. Nie będę myślał o niczym poza zemstą. Potraktuję ich tak samo, jak oni potraktowali mnie. Stracą to, co i ja straciłem. Będą cierpieć, jak ja cierpiałem.

        W końcu wszedłem do domu. Dopiero teraz wracałem z pracy. Z tej normalnej pracy. Jestem kurierem. Oficjalnie. To, że od czasu do czasu biorę udział w ustawianych walkach, to inna sprawa. Z czegoś trzeba żyć. Z resztą, zemsta też ma swoją cenę.
Zapaliłem światło i rzuciłem na bok kurtkę. Byłem wykończony. W takich chwilach cieszył mnie fakt, że całe moje mieszkanie można przejść w kilku krokach. Dosłownie.
Krok i jesteś przy kanapie. Krok w drugą stronę i masz stół, kolejny i jest blat z kuchenką, zlew, lodówka, mikrofala, a zaraz przy wejściu mała szafka i drzwi do łazienki. O ile wąskie pomieszczenie z toaletą i prysznicem, pod który ledwo się mieszczę, można tak nazwać. Ale to mi wystarczało. Przyzwyczaiłem się i nawet je polubiłem. Nikt mi tu nie przeszkadzał. Nikt mnie nie sprawdzał. Nikogo nie obchodziło co robię, kim jestem, ważne, że płaciłem na czas.
Padłem na kanapę i spojrzałem na ścianę nad nią. Widniała tam plansza z notatkami, zdjęciami, opisami i mapami. Najlepszy obraz, na który mogłem patrzeć godzinami, wyobrażając sobie, co takiego zrobię im, jak już ich dopadnę. Byłem coraz bliżej. Wiedziałem gdzie znajduje się ich firma, śledziłem to, co robili. Musiałem się tam w jakiś sposób przekraść. Wejść w gniazdo os, by zniszczyć je od środka. Patrzyłem na zdjęcia kolejnych członków rodziny. Matkę. Ojca. Siostry. Na końcu na jego zdjęcie. Nienawidziłem go najbardziej. Nienawidziłem chłopca, który zajął moje miejsce. Chłopca, którym byłem przez ponad rok.

Za każdym razem kiedy patrzę na te zdjęcia, powracają wspomnienia z dzieciństwa. Powracają do mnie jak bumerang. Momentalnie niszczą moją barierę obronną. Zniosę wszystko, każdy ból fizyczny, ale to, jak nic innego, potrafi mnie złamać.
Zacisnąłem pięści i przymknąłem oczy, w których znów zaczęły zbierać się łzy. Blizna na moich plecach, która nigdy mi nie doskwiera, promieniowała bólem. A może tylko mi się wydaje, że tak jest, może to moja już na tyle skrzywiona psychika, sama sobie tworzy takie odczucie. Może ja sam wmawiam to sobie. 
Choćbym bardzo chciał, nie potrafię zapomnieć, nie potrafię o tym nie myśleć. Ale może to zniknie, jak tylko dokonam zemsty. Może zaznam wtedy spokoju, poczuję się lepiej. 
To tylko jeszcze bardziej popycha mnie do przodu, do celu.

- Twój prawdziwy ojciec cię szuka. Musisz do niego pojechać – przekazał mu językiem migowym ze łzami w oczach.
Wiązał buty swojego synka, którego nie miał prawa już tak nazywać. 
- Ale ja nie chcę. Ty jesteś moim tatą. A mama? Nie chcę jechać! Chcę zostać tutaj, z wami! – mówił i pokazywał ojcu odpowiednie znaki migowe.
- Bądź grzeczny. Proszę. Tam będzie ci dobrze, zobaczysz... - serce mu się łamało. Jego żona, nie była w stanie nic powiedzieć, stała w drzwiach kuchni i płakała - Mają podobno piękny dom, będziesz miał mnóstwo zabawek... - dodał nie patrząc na tak bardzo smutną twarz dziecka, nie potrafił tego zrobić. Chciał go zatrzymać, ale nie mógł. Ubrał go i przygotował to wyjścia. Mieli go odwieźć do nowego domu. 
- Nie chcę zabawek! - zaczął płakać, tuląc się do osoby, którą od małego uważał za ojca - Nie oddawajcie mnie... tato! - błagał.
Nie mieli wyjścia. Musieli go oddać, bo ten, kto się zgłosił do sierocińca, podał się za biologicznego ojca ich dziecka. Rzekomo odnalazł je po tych sześciu latach, bo dowiedział się, że to jego nieślubne dziecko, a jego matka zmarła. Chciał je mieć przy sobie, jak wszystkie swoje dzieci.
Ale to oni wzięli go jako małego chłopca i dali mu dom, miłość. Nauczyli wszystkiego. A teraz nagle ktoś chce go zabrać, chce go im odebrać, bo niby jest jego ojcem?
Jednak nic nie mogli zrobić, wobec prawa, wobec kogoś, kto ma mnóstwo pieniędzy. Kogoś, przy kim oni, biedni, szarzy ludzie, nie mieli nic do powiedzenia. Nikt nie liczył się z ich zdaniem, z tym co czują, z tym że cierpią, tak jak to dziecko, a nawet bardziej.
Siłą rozdzielili ich od siebie, kiedy zawieźli chłopca pod willę jego nowej rodziny. 
- Nie! Tato, nie! - krzyczał i wyrywał się, aż wysoka brama z ciemnego drewna zamknęła się, zasłaniając widok na ulicę, odgradzając dziecko od jego rodziców. Zamykając pewien etap w jego życiu. Ten szczęśliwy etap - Tato!

          Obudził mnie deszcz stukający w szybę. Znów się rozpadało. W głowie ciągle roznosił mi się krzyk. Tato! To przeraźliwe wołanie, błaganie by mnie nie zostawiali. Przetarłem twarz dłońmi i podniosłem się z kanapy. Nawet nie wiem ile spałem. Podszedłem do lodówki i wyjąłem zimną wodę. Wypiłem trochę by się obudzić. Powinienem coś zjeść, ale jakoś nie miałem ochoty.
Codziennie, późnym wieczorem biegałem, więc nawet deszcz nie był w stanie mnie powstrzymać. Ubrałem dres, naciągnąłem kaptur na głowę i wybiegłem na ulicę.
Ta sama trasa. Te same mijane budynki. Nawet ludzie czasem pojawiali się ci sami. Jestem tu od około roku, a mam wrażenie, jakby czas stał w miejscu. Nic się nie zmienia. Może dlatego, że moje dni wyglądają identycznie. Robię mechanicznie cały czas to samo, jakbym był zaprogramowany. Jak robot. Chociaż nie. Przecież roboty nie czują. I choć staram się takim być, nie okazuję emocji, w środku jestem połamany, rozdarty, zniszczony.

Studiowałem wcześniej na drugim końcu kraju. Wróciłem tu tylko po to, by ulżyć sobie w cierpieniu, by dokonać zemsty. Skończyłem odpowiednią szkołę, by móc znaleźć pracę w firmie tego człowieka. Człowieka, którego kazano mi kiedyś nazywać ojcem.
Odpowiednie kontakty, które wyrabiałem sobie każdego dnia, informacje zdobyte również dzięki pracy kuriera, to wszystko sprawiało, że byłem coraz bliżej. Jutro miałem spotkać się z człowiekiem, który da mi odpowiednią rekomendację, w zamian za pomoc. Ja zrobię dla niego coś, czego nikt inny nie chciał, a on sprawi, że przyjmą mnie do pracy w CetraCompany, wielkiej firmie, która ma pod swoimi skrzydłami inne korporacje, która ma władzę, wpływy i oddziały w innych częściach świata. To właśnie jej głównym dyrektorem i właścicielem jest Richard Aron Levine.
Miałem zamiar wykorzystać tą szansę.

          Wróciłem do domu po dłuższym czasie, od razu zdejmując ubrania i wchodząc pod prysznic. Ciepła woda uspokajała mnie. Przynosiła ulgę. Dotknąłem pleców. Miejsca, gdzie znajdowała się blizna. Chyba nigdy jej nie polubię, nigdy się do niej nie przyzwyczaję. Miałem ją po prawej stronie, nieco z boku. Mierzyła około 10 cm. Była odrażająca. 
Przymknąłem oczy przypominając sobie ten moment, kiedy zostałem popchnięty na moje rzeczy, kiedy coś rozcięło skórę na moich plecach. Zacisnąłem pięści i chwilę tkwiłem tak, a z oczu poleciały mi łzy, które na szczęście od razu zmyła woda. Zakręciłem ją i zawinąłem się w ręcznik.
Na telefonie stacjonarnym migało światełko, oznaczające, że mam jakąś wiadomość. Nacisnąłem odpowiedni przycisk by ją odsłuchać i ubrałem się.
- Witam panie Bulton, z tej strony Thomas Moris, dostałem pańską wiadomość i jestem w stanie przyjąć tą propozycję. Nasze jutrzejsze spotkanie jest aktualne. O 17 we wcześniej umówionym miejscu. Mam nadzieję, że się pan nie rozmyli. 
Nacisnąłem od razu przycisk „skasuj wiadomość”. 
Roy Bulton. Tak się w tej chwili nazywałem. Tak nazwała mnie rodzina, która adoptowała mnie po tym wszystkim, która zabrała stąd to biedne, nie chciane przez nikogo dziecko. 
Na stoliku obok telefonu leżały dokumenty, notatki i zdjęcie. Fotografia całej rodziny, państwa Levine. Pozornie szczęśliwa rodzina sprzed dwudziestu lat. Ojciec, matka, dwie córki i syn. Nie wiem dlaczego się tym katuję. Chyba tylko po to, by wzmocnić swoją nienawiść. Spojrzałem na uśmiechniętą twarz tego chłopca.

- Uśmiechnij się Jamie. Nie możesz wyjść ponuro na naszym pierwszym, wspólnym zdjęciu – powiedział ojciec – Zobacz jak twoje siostry się ładnie uśmiechają.
Zerknął przez ramię na siostrę i matkę, a potem spojrzał na fotografa i uśmiechnął się.
- Dobry chłopiec – odezwała się matka, kładąc mu dłoń na ramieniu.

Odwróciłem zdjęcie, nie chcąc dłużej na nie patrzeć. Podszedłem do lodówki i przygotowałem sobie kolację. Kiedy zjadłem, opadłem znów na kanapę i nawet nie wiem kiedy, ponownie odpłynąłem. 

***

          Rano obudził mnie budzik. Kolejny dzień. Kolejna męka. Umyłem się od kranem i wyszedłem do pracy. Musiałem szybko uwinąć się z przesyłkami, by wrócić do domu i przygotować się na spotkanie z Morisem. 
Podjechałem pod stary blok, w którym znajdowało się moje mieszkanie. Musiałem pożyczyć auto służbowe, ale może nikt nie zauważy. Przebrałem się w szyty na miarę garnitur i zaczesałem, wcześniej dość niechlujnie rozburzone włosy do tyłu. Spojrzałem w lustro. Wyglądałem całkiem groźnie i poważnie. To dobrze. Wyszedłem i pojechałem w odpowiednie miejsce.

- Musisz sprawować się dobrze, słuchać nas, wtedy może wrócisz do swoich rodziców… Dostaną oni też mnóstwo pieniędzy jeśli będziesz grzeczny… - powiedziała kobieta – Zobacz, to jest twój tato. Powiedz tato… No dalej. 
Chłopiec patrzył na nią przerażony, ciągle łkając. 
- Czy on jest głuchy? Dlaczego nie odpowiada? – zapytała zerkając na męża.
- Obiecuję, że zobaczysz się niedługo z rodzicami, ale teraz musisz zostać tutaj, oni mają dużo pracy… - powiedział do dziecka mężczyzna.
- Zobaczę się z nimi? – zapytał drżącym głosem.
Perspektywa zobaczenia znów rodziców, w dodatku jeśli mają dostać też pieniądze, wydawała się korzystna. W dodatku to wszystko tylko jeśli będzie się słuchał. To chyba się mu opłaca, prawda? Będzie mógł kupić tacie aparat słuchowy, by mógł go zawsze rozumieć i słyszeć.
- Oczywiście… ale później. A teraz powiedz, kto to jest? – wskazała na męża.
Chłopczyk niepewnie zerknął na nią, a potem na mężczyznę.
- Ta-to – powiedział słabo.
- No widzisz jak pięknie! – zaklaskała w dłonie.

Zacisnąłem mocniej dłonie na kierownicy. Muszę to zrobić jak najszybciej. Zbliżę się do nich i zniszczę każdego po kolei. A zacznę od niego. James'a Levine'a.

Dojechałem na miejsce i wysiadłem z samochodu.
- Pan Roy Bulton? – zapytał mnie jakiś mężczyzna. Nie był to Moris.
- Tak.
- Proszę tędy. 
Ruszyłem za nim. Poprowadził mnie do innego wejścia w budynku, gdzie się umówiliśmy. Po chwili usłyszałem odgłosy rozmowy. Wszedłem do pomieszczenia i zobaczyłem Morisa.
- Dobry wieczór panie Moris – skinąłem.
- Bulton. Świetnie, że pan już jest. Proszę usiąść. Zostawcie nas – wygonił swoich ludzi i przeszedł od razu do rzeczy.
Miałem dostarczyć dla niego pewną przesyłkę. Nie pytać o nic, po prostu ją zawieźć i odebrać coś w zamian. Wiedział, że jestem kurierem, więc nikt nie będzie mnie podejrzewał. Z tym, że jak powiedział, nikt nie może wiedzieć o tym towarze. Domyślałem się, że pewnie są to jakieś narkotyki, brudna forsa lub inne świństwo. 
Zgodziłem się bez zastanawiania. 
- Doskonale. Wykona pan swoją pracę, wtedy ja polecę pana w CetraCompany. Mam pańskie CV i dokumenty, które mi pan dostarczył, więc teraz pana ruch. Im szybciej to załatwimy, tym lepiej.
Skinąłem i zabrałem niewielkie pudełko. Ku mojemu zdziwieniu, ważyło kilka kilogramów, więc to na pewno nie były pieniądze. Coś cięższego. 
Wyszedłem stamtąd i wsiadłem do auta. Wróciłem do mieszkania, a potem odwiozłem auto pod firmę. Nie chciałem by właściciel zobaczył, że zniknęło, tym bardziej, że tego dnia miałem mało przesyłek. 
          Na następny dzień wśród kopert i pudełek z pracy, miałem ze sobą to od Morisa. Postanowiłem dostarczyć je tego dnia, zaraz po tym, jak skończę pracę. 
Miejsce, do którego miałem ją zawieźć nie wyglądało zachęcająco. Nic dziwnego, że ani on, ani jego ludzie nie mogli, czy też nie chcieli się tu pojawiać. Ale mnie nikt nie znał. Wziąłem pudełko i wszedłem do środka starej kamienicy. 
- Kim jesteś? - usłyszałem obok siebie i znikąd obok stanął wyrośnięty facet. 
- Mam przesyłkę dla Vincenta od Morisa - powiedziałem stanowczo, pewnym siebie głosem. Nie miałem zamiaru okazać mu lęku, czy jakiejkolwiek słabości.
Przymrużył oczy i zacisnął usta.
- Tędy - puścił mnie przodem w głąb domu.
Zaprowadził mnie do pokoju na końcu. 
- Czekaj tu - mruknął i wyszedł zamykając drzwi. 
Zaniepokoiło mnie to nieco, ale byłem twardy. Rozejrzałem się dookoła, a potem wyjrzałem przez brudne okno. 
Po chwili do pokoju wszedł mężczyzna, a za nim ten, który mnie tu przyprowadził.
- Od kiedy pracujesz dla Morisa? Nie widziałem cię wcześniej - powiedział facet - A może dlatego, że dotąd jego ludzie nie wykonywali za dobrze swoich zadań? - parsknął - Zabierz od niego paczkę - polecił gorylowi. 
- Najpierw koperta dla Morisa - powiedziałem i odsunąłem rękę z paczką w bok, zagradzając gorylowi dostęp do niej.
- No proszę. Odważny jesteś. Lepiej ją oddaj póki jestem miły. 
- Ja też jestem w tej chwili miły. Proszę dać mi kopertę, a ja oddam przesyłkę i nikomu nie stanie się krzywda.
Zaśmiał się, jakby wątpił w moje słowa.
Goryl zerknął na niego, a kiedy skinął, chciał mnie zaatakować, ale odskoczyłem w bok i kopnąłem go w twarz, aż odbił się od ściany. Złapał się za nos, ale twardo chciał walczyć dalej. Miałem jedną wolną rękę, ale to wystarczyło, by powalić tą kupę mięśni na ziemię. Był jak przerośnięty kawał mięsa. 
Zerknąłem na faceta od przesyłki.
- Obawiam się, że już miły nie będę... - ruszyłem w jego stronę.
- Spokojnie. Masz ją. Zabieraj i idź stąd - rzucił we mnie kopertą i zabrał pudełko. Zniknął zanim podniosłem ją z ziemi. 
Nie podobało mi się to, co się dzieje, w co mnie wplątano, ale nie miałem czasu o tym myśleć. Miałem tylko nadzieję, że nie będą mnie potem ścigać za tego goryla. 

Wróciłem do mieszkania z kopertą. Byłem ciekaw co w niej jest, ale była zaklejona. Pod światło sprawdziłem tylko, że w środku było jakieś pismo i logo CetraCompany. To mnie zaskoczyło i nie czekając na nic otworzyłem kopertę. Później będę się martwił jak to naprawić. 
Były to sfałszowane dane odnośnie sprzedaży. Pewnie chcieli tym zamaskować jakieś straty w budżecie. Znałem się na tym dzięki swojemu wykształceniu, poza tym... Ciągle miałem do czynienia z oszustami, korupcją, całym bagnem. W końcu to właśnie to nakręca cały świat, wielkie korporacje, a już zwłaszcza CetraCompany. 
Nawet to co się ze mną stało było jednym wielkim oszustwem. Zatarli wszelkie ślady, nikt o niczym nie wiedział, a oni przecież nie przyznają się do błędu. Nigdy nie ponieśliby kary za to co zrobili. Przez nich nawet nie pożegnałem się z rodzicami, nawet ich nie pochowałem.
Odrzuciłem pismo na bok i schowałem twarz w dłonie opierając się na stole.

- Powiedziałeś przecież, że jest moim synem! Jak mogło dojść do czegoś takiego?! - krzyczał do swoich ludzi. Cały dom został postawiony na nogi. Był wieczór, czerń za oknem rozświetlały latarnie i odbijane w kroplach deszczu ich światła. 

- Nie mieliśmy o tym pojęcia. Musiała zajść jakaś pomyłka w dokumentach. Nazywali się tak samo i byli bardzo podobni. 

- Chcesz mi powiedzieć, że mój syn włóczył się po obcych rodzinach i sierocińcach, podczas gdy my chowaliśmy jakąś przybłędę?! 

- Kochanie już dobrze... - od początku uważała, że szukanie tego dziecka to zły pomysł. Ale niestety ona dawała mu tylko córki, a teraz nie mogła mieć więcej dzieci, a on potrzebował dziedzica. A to, że był on z nieślubnego związku, był owocem grzechu, nie miało dla niego znaczenia. Nie chciała go pod ich dachem, ale nic nie mogła zrobić. 
- Posłaliście po niego? - zapytał chłodno.
- Oczywiście. Jest w drodze - odezwał się jeden z pracowników CetraCompany.
- Dyrektorze, a co z tym chłopcem? - zapytał inny wskazując na dziecko, które cały czas tam stało. Rozmawiali o nim, jakby go tam nie było. Był w takim szoku, że nie potrafił nic powiedzieć, ani nawet płakać. 
- Zabierzcie go stąd. Oddajcie jego rodzicom. Zróbcie cokolwiek. Nie chcę mieć z nim nic wspólnego!

Podeszli do chłopca i złapali go za ramiona, ciągnąc w stronę drzwi wyjściowych.


- Ojcze proszę! Będę już grzeczny! Przepraszam, jeśli zrobiłem coś złego! - krzyczał histerycznie, zanosząc się od płaczu, choć deszcz maskował jego łzy, rozpacz i strach. Ciągnęli jego drobne ciało w stronę bramy. Wzbraniał się jak mógł, ale co może ośmioletnie dziecko przeciwko dwóm dorosłym, umięśnionym mężczyznom. 

Jego rzeczy wyrzucono za bramę domu, na chodnik i ulicę. Zabawki, stolik, krzesełko, ulubioną lampkę i psa, którego niedawno mu kupili. 

Za wszelką cenę chciał się do nich zbliżyć, przeprosić, pokazać, że zasługuje na ich miłość. 
- Błagam! Ojcze! Będę lepszym synem. Postaram się bardziej! - wołał i próbował przecisnąć się między ludzi, by dojść do ojca, który znikał właśnie za bramą. 

Jeden z mężczyzn popchnął go wtedy do tyłu na leżące na ziemi rzeczy. Chłopiec upadł łamiąc je i skrzywił się, płacząc jeszcze bardziej. Nie umiał się podnieść, a na ziemi pojawiła się krew, którą zaczął rozmazywać deszcz. Rozpływała się wkoło drobnego ciała dziecka.
Został sam przed bramą. Zamknęli ją by nie mógł wejść. Wołał o pomoc, aż w końcu opadł z sił. Było mu zimno, był cały mokry. Ubranie miał ubrudzone krwią, rana na plecach, krwawiła i bolała. Usiadł pod bramą i skulił się. Pies przywiązany na sznurku niedaleko zaczął szczekać.
Po chwili podjechało tam inne auto. Podniósł się wtedy i podszedł do niego. Wysiadł jakiś mężczyzna i chłopiec. Był w jego wieku. Brama się otworzyła, a przez nią wybiegła gosposia i matka z parasolami. Zabrały drugiego chłopca do domu.
- Mamo! - wołał za nimi mając nadzieję, że też go zabiorą.
- Dlaczego to dziecko ciągle tu jest? - zapytał się ojciec, który też się pojawił. 
- Zaraz przyjadą po ciebie rodzice - mówi do niego ochroniarz. 

- Dopilnuj by go stąd zabrano - warknął i zniknął za bramą. 

- Hej, wytrzymaj jeszcze chwilę, zaraz przyjadą twoi rodzice... - odezwał się do chłopca jakiś młodszy mężczyzna.

- Mama? I tato? - zapytał szczękając zębami.
- Tak. Zaraz tu będą - powiedział i zniknął znów zostawiając go samego.
Chłopiec mimo bólu, krwawiącej rany podszedł do pieska. Odwiązał go i razem z nim usiadł na chodniku. Czekał na rodziców. Drżał z zimna, płakał z bólu, ale czekał cierpliwie. 


Rodzice jechali do niego. Nie mogli opanować płaczu. Jak można potraktować w ten sposób dziecko? Ich synka? Nie powinni byli go oddawać. Mogli coś wymyślić, cokolwiek.

Byli już kawałek od celu, zaraz mieli spotkać się z ich dzieckiem.

Na każde nadjeżdżające auto zrywał się z miejsca, myśląc że to oni, że przyjechali już po niego. Ale auta nie zatrzymywały się.

Nagle piesek się zerwał, a on w tych zmarzniętych rączkach nie potrafił go utrzymać. Nadjechało rozpędzone auto i potrąciło go. Chłopiec podbiegł do niego, ale zaraz usłyszał straszliwy huk gdzieś z ciemności na drodze dalej. Potem zobaczył też płomienie. 
Wziął pieska na ręce.
- Nie bój się. Zaraz przyjadą rodzice. Pojedziemy do domu... - mówił do niego głaskając jego mokrą sierść i jakby nie zwracając uwagi na to, że jest na niej krew. 
Chłopczyk zerknął na psa niepewnie.
- Hej... Dlaczego nie szczekasz? Szczekaj. Może nas usłyszą i pospieszą się - szturchał go, ale ten się nie ruszał - Piesku. Szczekaj. Nie słyszysz mnie? Proszę, szczekaj - mówił błagalnie, a potem wyciągnął z kieszeni spodenek aparat słuchowy. Poprosił o niego ojca, sam słyszał już lepiej, ale nie oddał go, bo chciał dać go tatusiowi, kiedy się z nim zobaczy. Temu prawdziwemu tatusiowi - To ci pomoże. To poprawia słuch. Pożyczam ci go tylko na teraz, dobrze? - powiedział do pieska wkładając mu na ucho aparat - Proszę cię szczekaj... - poprosił płacząc - Oni zaraz przyjadą... - głaskał pieska dalej i patrzył na ulicę - Proszę, pospieszcie się... 

Ich samochód zderzył się z innym, który wpadł na zakręcie w poślizg. Wszyscy zginęli na miejscu. Wkrótce pojawiła się policja i pogotowie. Ludzie CetraCompany zadbali o to, by nikt się o tym dziecku nie dowiedział. Uznano, że ono nie żyje. Tak naprawdę wysłano go sierocińca nadając mu jakieś inne imię. 


Jak można zrobić coś takiego? Kto im daje takie prawo? To, że są bogaci i wpływowi, nie sprawia, że mogą robić takie rzeczy. Znów czułem łzy na swoich policzkach. Czy kiedykolwiek przestanę płakać za każdym razem kiedy sobie to przypomnę? Denerwuje mnie to jeszcze bardziej, pokazuje jaki jestem słaby i jak bardzo mnie zniszczyli. Są górą, pokonali mnie, ale wkrótce się to zmieni.

1 komentarz:

  1. Bardzo ciekawe! Spodobało mi się od pierwszego akapitu. Od testu bije taka tajemnica i jest pokazanych tyle wątków. Bardzo przypadło mi do gustu i będę czekać na kolejne części.

    Pozdrawiam i przepraszam za opóźnienia, ale czasu mam, właściwe to nie mam... Wybacz^^!
    Pozdrawiam
    Rena K

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy